Someone to count on, someone who cares
Beside you wherever you go
Ten
weekend wydawał mi się taki... błogi. Jakby na chwilę czas się
zatrzymał. Przynajmniej od kiedy w sobotę przestał padać deszcz.
Potem było bardzo przyjemnie. Mimo tego, że grupa zbuntowanych
młodych czarodziejów rozpoczęła w tę sobotę działalność
konspiracyjną.
Dlatego
w poniedziałek rano budzę się całkiem zadowolona z siebie. Kiedy
schodzę na dół, grupa Krukonów szemra między sobą pod tablicą
ogłoszeń.
-
Co się stało? - pytam Christophera i Charlotte, siedzących na
błękitnej kanapie, po drugiej stronie pokoju. Nawet nie próbuję
się przedrzeć, przez ten mały tłumek, by sama to sprawdzić.
-
Dekret edukacyjny numer dwadzieścia cztery się stał – odpowiada
Chris. Unoszę pytająco brew.
-
Umbridge zabroniła wszystkich uczniowskich stowarzyszeń o których
nie wie. Reszta musi dostać od niej specjalne pozwolenie. Trzeba na
nowo tworzyć drużyny quidditcha, kluby i wszystko. Ona musi wyrazić
zgodę. Chce mieć wszystko pod kontrolą – odpowiada chaotycznie
Charlotte. O nie. Nasza konspiracja ma dopiero dwa dni. Jak to się
stało? Ktoś musiał wypaplać Umbridge. Luna, Cho i inni Krukoni
będący na sobotnim spotkaniu rzucają sobie nawzajem i mnie
porozumiewawcze spojrzenia, ale nikt nic nie mówi przy świadkach.
Przy
śniadaniu po Wielkiej Sali przetaczają się szmery głośniejsze i
bardziej zaniepokojone niż zwykle. Dolores ze swoim obrzydliwym
uśmieszkiem na ustach spożywa swój posiłek na podwyższeniu z
resztą nauczycieli i zdaje się rozkoszować niepokojem uczniów.
Wredna, stara, różowa ropucha...!
Ciągle
zastanawiam się co będzie dalej z naszą potajemną nauką OPCM,
ale nie mam zamiaru z nikim tego konsultować pod nosem landryny. Z
resztą pewnie i tak nikt nic nie wie. Harry i Hermiona muszą nad
tym pomyśleć, a póki co wydają się być tak samo wściekli i
zdezorientowani jak cała reszta. A kiedy już coś postanowią, na
pewno ktoś mi o tym powie.
Nadszedł
listopad. Zimny jak kamienna Rowena w pokoju wspólnym Ravenclawu.
Mimo typowej późno-jesiennej pogody tego ranka Wielką Salę
wypełniają wesołe, podniecone głosy. Mecz quidditcha, Gryfoni
kontra Ślizgoni, ma odbyć się po południu. Gryfońska drużyna,
której nie śmiałabym nie kibicować, wygląda jakby już
zwyciężyła. Wszyscy mają na twarzach szerokie uśmiechy. Nie
jestem tak zafascynowana sportem, jak większość uczniów Hogwartu,
ale wiem, że Gryffindor nie przegrał ze Slytherinem już od dawna.
Na pewno są dobrej myśli. Tylko Ron wygląda na lekko
zdenerwowanego.
Przy
śniadaniu Luna siada obok mnie. Ma na sobie uroczy kostium lwa.
Wygląda tak dziwacznie, a jednocześnie słodko, że powstrzymuję
śmiech.
-
Domyślam się, że wybierasz się na mecz – zagaduję ją.
-
No jasne.
-
George się ucieszy, że będziesz mu kibicować.
Na
moje słowa Luna Lovegood reaguje rumieńcem, przez co wygląda
jeszcze bardziej uroczo, ale nic nie odpowiada. Kończę śniadanie i
wychodząc z Wielkiej Sali zerkam jeszcze na siedzącego między
braćmi Freda, rozmawiającego wesoło z drużyną Gryfonów.
Drogę
na boisko przebywam w towarzystwie przebranej za lwa Luny i
Christophera, który zdecydował się nie kibicować nikomu, na co
przewróciłam oczami z dezaprobatą. Ja zamiast niebieskiego szalika
owinęłam szyję czerwono-złotym, który ostatnio dał mi Fred, a
ja jakoś zapomniałam mu go oddać. Pachnie jakąś dziwną
słodko-korzenną kompozycją, prochem strzelniczym i nim.
Wdycham ten zapach obserwując mecz i słuchając pieśni „Weasley
jest naszym królem” w wykonaniu szyderczego, ślizgońskiego
chóru.
-
Co za pacany – komentuje Chris. Przytakuję i staram się ignorować
wredne słowa. Pierwszego gola strzela Warrington ze Slytherinu.
Biedny Ron... Obroniłby, gdyby nie ta wredna piosenka, która
rozprasza nie tylko samego Rona, ale i Harry'ego, który z jakiegoś
powodu nie poszukuje znicza.
Padają
kolejne gole dla Ślizgonów. Po czterech dla zielonych, wreszcie
udaje się zdobyć punkty dla Gryffindoru: to Angelina.
-
Jeśli Potter złapie znicza... - mój przyjaciel chyba zmienił
zdanie co do kibicowania.
-
Łatwo powiedzieć – odpowiadam, obserwując z pewną obawą
tłuczki latające wokół Harry'ego, który właśnie wykonuje jakąś
niebezpieczną figurę nurkując gwałtownie. Pewnie go dostrzegł...
I wtedy... Tłuczek uderza Pottera w kręgosłup, a chłopak spada z
miotły i leci w dół... Wszyscy wrzeszczą radośnie, bo w jego
dłoni trzepoczą złote skrzydełko. Nie jestem pewna, ale chyba też
krzyczę, ale nie z radości. Boże, Harry... Patrzę, jak paskudnie
ląduje na ziemi. Pani Hooch biegnie do niego i pomaga mu wstać.
-
Dzięki Bogu – wydobywa się z moich ust głęboki wydech. Czy ja
krzyczałam i wstrzymywałam oddech jednocześnie?
-
Wygraaaali! - wrzeszczy Chris. - Hej, sport bywa brutalny –
uśmiecha się szeroko obejmując mnie ramieniem. Pewnie wyglądam na
przerażoną. Kiedy na trybunach panuje euforia, do Harry'ego
podchodzi Draco Malfoy, szukający Slytherinu. Nie słyszę o czym
mówi, ale to nie wróży nic dobrego. Malfoy coś gada. Reszta
zawodników ląduje na boisku obok nich. Robi się gorąco.
-
Chodźmy – mówi Chris. Stadion powoli pustoszeje. Jeszcze raz
zerkam na boisko, gdzie zaczyna dochodzić do rękoczynów. Harry i
Ron trzymają George'a, który rzuca się z pięściami na Malfoya.
-
O nie... - z moich ust wydobywa się żałosny, pełen politowania
jęk.
-
Czy to twój chłopak? - Chris podąża za moim wzrokiem.
-
Taaa, i jego bracia.
-
Nie martw się, powrzeszczą na siebie i dadzą sobie siana.
Schodzimy
z tybun i kierujemy się w stronę zamku.
Nie
muszę pytać Freda jak skończył się incydent na boisku, bo nawet
nasz pokój wspólny wrze i pulsuje słowem „dyskwalifikacja”. To
jest tak wredne i niesprawiedliwe ze strony Umbridge, że nie mogę
się skupić na eseju o eliksirach i w kółko piszę to samo zdanie.
Mnę pergamin i rzucam nim w kominek. Zamiast trafić w płomienie,
kulka odbija się od marmurowej zabudowy i spada na podłogę.
-
Nienawidzę tej landryny – mówię ze złością, rzucając
wypracowanie w ogień.
-
Hej, nie denerwuj się tak – odpowiada Chris znad swojego zadania.
-
Ma rację, teraz Gryfoni nie mają połowy drużyny – dodaje
Charlotte. Przechadzam się po pokoju tam i z powrotem. - Nie mogła
im po prostu dać szlabanu?
Charlotte
nie ma pojęcia o metodach pacyfikacyjnych profesor Umbridge. Sama
nie wiem co byłoby gorsze. Siadam na swoim miejscu i zaglądam
milczącej Anne przez ramię, żeby zobaczyć jak zaczęła swój
esej. I w tym momencie do pokoju wpada Jenny. Szeroki uśmiech na
ustach i rumieńce na policzkach sugerują, że świetnie się
bawiła, gdziekolwiek i z kimkolwiek była.
-
Co wy tacy smutni? - pyta takim tonem, że utwierdzam się w
przekonaniu, iż piła coś więcej niż kremowe piwo.
-
Zgadnij – rzuca ironicznie Chris, odkładając pióro i krzyżując
ręce na piersi.
-
Gdzie byłaś? - pyta Charlotte.
-
Tu i tam – Jen siada na kanapie i zaczyna okręcać sobie pasmo
blond włosów wokół palca.
-
Z nim? - Charlotte stawia wielką kropę na pergaminie i odkłada
pióro. Zbiera swoje rzeczy do torby.
-
Może.
Zdezorientowana
rzucam Anne i Chrisowi zdumione spojrzenie, chcąc ich telepatycznie
zapytać kto to jest „on”.
-
Jesteś okropna.
Anne
i Chris jednak nie łapią o co mi chodzi, więc pytam na głos.
-
Kto to jest „on”?
Jen
przewraca oczami.
-
Ryan Lestrange – odpowiada cicho Anne. Teraz łamię wszelkie
zasady anatomii, bo szczękę mam na podłodze.
-
Co ty wyprawiasz? - pytam tak ostrym tonem, jakim jeszcze chyba nigdy
nie przemawiałam.
-
Nic – odpowiada.
-
Robisz to specjalnie, tak? Chcesz mi dopiec? Ja cię broniłam, a ty
się mścisz?
-
Broniłaś mnie? Twój chłopak i jego głupie żarty nie są mi
straszne.
-
Doprawdy? Przekazać mu to?
Jen
otwiera usta, ale nic nie mówi. Serce wali mi ze stresu i
wściekłości, na Umbridge, na Jenny, na obrzydliwego Ryana i jego
równie obrzydliwą siostrę.
-
Jesteś żałosna – wyrzucam z siebie te słowa przepełnione
jadem. Zabieram swoje nierozpoczęte wypracowanie, torbę i kałamarz
i chowam się w dormitorium. Nawet nie zabieram się do pisania
eseju. To nie ma sensu, nic nie napiszę. Nienawidzę jej. Co za
okropna, fałszywa świnia. Patrzę na sztalugę z jakimś obrazem
nad którym Jenny ostatnio pracuje dość namiętnie i resztkami sił
powstrzymuję się, żeby nie podrzeć płótna.
Następnego
dnia nie mogę na nią patrzeć. Zwłaszcza na transmutacji ze
Ślizgonami, kiedy to jej nowy wybranek serca pomaga jej zamienić
gąsienicę w widelec. Patrzę w tę stronę z nienawiścią, dopóki
Charlotte mnie nie budzi.
-
Łap ją! Cath, gąsienica nam ucieka!
-
Co? - potrząsam głową, a Charlotte nurkuje pod ławkę w pogoni za
gąsienicą.
-
Przepraszam, zamyśliłam się – przyznaję, kiedy odkłada
niesforne zwierzątko na stół i znów kartkuje podręcznik w
poszukiwaniu jakichś informacji, które pomogą nam wykonać
zadanie.
-
Przestań się przejmować Jen. Pozna go trochę, dowie się jakim
jest przebrzydłym gnojkiem i będzie nas przepraszać.
-
Jak mogła to zrobić właśnie t e r a z?
Charlotte
wzrusza ramionami i podsuwa mi książkę.
-
Spróbuj coś zrobić z tą gąsienicą zanim nam znowu ucieknie.
Patrzę
na karty podręcznika to transmutacji i próbuję jak najdokładniej
naśladować opisany tam ruch różdżki.
Zamiast
gąsienicy, na blacie leży zielony, owłosiony widelec. Charlotte
wybucha śmiechem. I ja też, bo jej śmiech jest zaraźliwy.
-
Dajmy go Jen na gwiazdkę – szepcze mi do ucha.
-
Postarajcie się bardziej, dziewczęta. Po sześciu latach nauki
transmutacji robicie coś takiego?! - słyszę oburzoną profesor
McGonagall. Charlotte bierze różdżkę i zmienia mój gąsienicowy
widelec w piękny, srebrny błyszczący.
Zastanawiam
się, jak mogłam czuć się samotna przez sześć lat, mając trójkę
tak wspaniałych przyjaciół? Jak mogłam nie zauważyć, jakimi
wspaniałymi ludźmi są Charlotte, Chris i Anne? Dlaczego
potrzebowałam tyle czasu, by otworzyć się na nich? Dlaczego
właśnie Jen, była moją najlepszą przyjaciółką, chociaż nie
zrobiła dla mnie absolutnie nic? Jak mogłam być taka ślepa?
Zadaję sobie te pytania, ale jestem szczęśliwa, że już nie muszę
czuć się osamotniona i opuszczona. Znalazłam przyjaźń i miłość.
I
nie potrzebuję niczego więcej.
Fred:
Ile się dzieje w tym rozdziale! Nie zlasowały się wam mózgi?
Autorka:
Cicho tam. Chcieliście akcji i braku lania wody, to macie.
Fred:
Ależ ja nic na to...
George:
Znowu nas długo nie było.
Autorka:
Przepraszam, obiecałam wam dwa rozdziały w miesiącu i nic z tego
nie wyszło.
George:
Ale nie martwcie się przed Nowym Rokiem będzie co najmniej 12
rozdziałów na blogu. Obiecujemy.
Autorka:
Może lepiej nie obiecujmy?
Fred:
Obiecujemy, że się postaramy.
Autorka:
Nie no, obiecujemy i kropka. Jakoś dam radę. Mam cztery dni wolnego
w nadchodzącym tygodniu (pozdrawiam maturzystów <3), więc będę
pisać, pisać i pisać, obiecuję.
Fred:
Miejmy nadzieję, że coś z tego będzie.
George:
Będzie, przypilnujemy, żeby było.
Autorka:
Ja myślę, że przypilnujecie. Po to tu jesteście.
George:
A tymczasem pozdrawiamy i zapraszamy 6 grudnia na rozdział 10.
Jeah! Czuję się usatysfakcjonowana! I jeah, bo widzę imię Ryana! Do tej pory nie zwracałam uwagi na krukonów, ale po tym rozdziale dostali własne pokoje w moim sercu. Dla Chris'a z widokiem na aortę xD Rozdział genialny, bo teraz widzę co chcesz zrobić i mi się to podoba ^^ Mega soczysty rozdział. Teraz będę siedzieć i przewidywać co będzie dalej. I fajnie, że odpuściłaś sobie Freda i skupiłaś na relacjach Cath z resztą. Mam nadzieję, że pogodzi się z Jen i zaakceptuje Ryana. Musi, bo go lubię! Czekam na więcej, więc nie zawiedź mnie 6 grudnia!
OdpowiedzUsuńPS Nie mogę się doczekać co chłopaki powiedzą na karę Umbridge.
Fantastyczny rozdział! :*
OdpowiedzUsuńJak ja nie lubię Jenny... i baardzo się cieszę, że ma teraz takich fantastycznych przyjaciół i że ich docenia! :D
Niestety cierpię na chroniczny brak czasu, dlatego dzisiaj krótko, ale nie mogę się doczekać nowego rozdziału! :*
Pozdrawiam cieplutko! :*
Ja też z utęsknieniem będę czekała na nowy rozdział;-)
OdpowiedzUsuń