Kiss
me like you wanna be loved (…)
This feels like falling in love
Następnego
dnia o osiemnastej musieliśmy się z Fredem stawić w gabinecie
profesor Umbridge. Fred przeklinał profesorkę od najgorszych, bo
zanim wyszedł z pokoju wspólnego Angelina mocno go ochrzaniła, bo
Gryfoni mieli w tym czasie trenować quidditcha. Tuż przed drzwiami
gabinetu zatrzymujemy się i kładę rękę na ramieniu Freda.
Słyszę, jak głęboko oddycha, próbując opanować nerwy.
Uśmiecham się delikatnie i pukam do drzwi.
-
Proszę wejść – piskliwy głos Ropuchy odzywa się z wnętrza
pomieszczenia. – Zapraszam, zapraszam.
Wchodzimy
nieśmiałym krokiem do środka i od razu bombarduje nas jaskrawość
różowego koloru, który pokrywa niemal wszystko w tym pokoju.
Wszędzie są koty, a mi przypominają się moje cztery berneńskie
pieski pasterskie, hasające sobie właśnie po polanie w środku
lasu w hrabstwie Bedfordshire. Może właśnie uganiają się za
jakimś kotem…?
-
Proszę usiąść – Ropucha wskazuje krzesła przy stolika
naprzeciwko jej biurka. Podaje nam pergamin i pióra. – Będziecie
pisać: „Nie będziemy się publicznie całować”.
Powstrzymuję
atak śmiechu.
Wesołość
mija, kiedy przypominam sobie, jak Harry pokazał mi swoje rany po
szlabanie u Umbridge. Niemal czuję jak krew odpływa mi z twarzy.
Patrzę znacząco na Freda, ale on zabiera pióro i przystępuje do
pisania. Sięgam po swoje, kiedy słyszę syk bólu. Na dłoni Freda
rysuje się czerwony ślad w kształcie liter, które właśnie
napisał.
-
Ile razy mamy…? – pytam nieśmiało. Głos mi drży.
-
Tyle, ile potrzeba.
Zabieram
się do pisania. Piecze mnie skóra. Wskazówki kociego zegara
wiszącego na przeciwległej ścianie wloką się niemiłosiernie.
Milczymy cały ten czas. Nie przypominam sobie żadnych na tyle
poważnych skaleczeń w moim siedemnastoletnim życiu, które
bolałyby tak jak to. Co jakiś czas zerkam na Freda, na wlepiającą
w nas paskudne ślepia profesor Umbridge i na zegar.
Po
godzinie tych okropnych tortur, która zdaje się trwać całe
stulecia, gdy nasze rany zaczynają prawie krwawić, Ropucha
oznajmia, że możemy iść.
Gdy
oddalamy się na bezpieczną odległość od Umbridge i jej
krwiożerczych przyborów do pisania, wypuszczam ze świstem
powietrze i mam wrażenie, że mogłabym zabić tę kobietę gołymi
rękami.
-
Ćśś… - Fred bierze mnie w ramiona, a ja zdaję sobie sprawę,
jak bardzo się trzęsę. Nie wiem, czy ze złości, czy z bólu, czy
z bezsilności… Łapie mnie za poranioną rękę i przyciska ją do
ust. Jacyś uczniowie przemierzają korytarz gapiąc się na nas, ale
nie zwracam na to uwagi. Fred właśnie całuje publicznie napis „Nie
będziemy się publicznie całować”, który musiałam sobie za
karę wygrawerować na skórze. Drugą jego rękę czuję na swojej
talii. Całuje mnie znowu. Publicznie.
Ale
czy to dziwne, że Fred Weasley łamie jakieś zasady? Nie bardzo.
Od
kiedy zaczął się sezon quidditcha Freda i George’a widywałam
tylko w czasie zajęć i posiłków, ale nie czułam się
osamotniona. Spędzałam mnóstwo czasu z Luną Lovegood. Moje
stosunki z Jennifer nie wróciły do normy w stu procentach. Ostatnie
wydarzenia ochłodziły je na dobre. Nie jest mi przykro.
Kończę
czytać kolejny nudny rozdział podręcznika obrony przed czarną
magią i zerkam na bliźniaków, siedzących obok mnie. Fred chyba
śpi, a głowa George zwisa nad podręcznikiem wsparta na dłoniach i
co chwilę opada. Zerkam na Umbridge. Rozgląda się po klasie, ale
nie wygląda, jakby zauważała ignorancję Weasleyów. Przypomina mi
się ostatni szlaban, który jednocześnie jest pierwszym szlabanem w
całej mojej karierze naukowej. Ciarki przebiegają mi po
kręgosłupie, a obandażowana rana na wierzchu dłoni daje o sobie
znać lekkim pieczeniem. Obandażowałam ją, żeby nikt nie widział
co tam jest napisane. Fred z resztą też tak zrobił.
W
zeszłym roku nie było rywalizacji o Puchar Quidditcha, więc
Gryfoni ostro zabrali się do roboty. Angelina nie daje im chwili
wytchnienia, zwłaszcza po tym, jak Fred opuścił trening ze względu
na szlaban, co skutkuje tym, że żaden członek drużyny nie ma na
nic czasu. Fred, oprócz quidditcha, obrał sobie za priorytet
spędzanie czasu ze mną, dlatego jego wyniki w nauce są coraz
gorsze, a ja mam wyrzuty sumienia i często migam się od spotkań.
Nie chciałabym, żeby przeze mnie zawalił egzaminy.
-
Pójdziemy razem do Hogsmeade? – pyta Fred przecierając oczy.
Zmierzamy właśnie na lunch, po nudnej lekcji z Umbridge.
-
Pójdziemy, Freddie. Pod warunkiem, że najpierw pokażesz mi
wszystkie eseje z transmutacji. George mówi, że masz kilka
zaległych.
-
Ty kapusiu – rzuca bratu niezadowolone spojrzenie. George tylko
pokazuje język.
-
Wyluzuj, Forge, Hermiona ci je napisze – odpowiada George. Kręcę
głową z dezaprobatą i otwieram drzwi Wielkiej Sali. Wtedy żegnamy
się uśmiechami i rozchodzimy się do stołów swoich domów.
Jak
zwykle zabieram się za posiłek, kiedy pojawia się obok mnie
Hermiona. Oczywiście Krukoni z mojego roku patrzą na to ze
zdziwieniem.
-
Musimy pogadać – oznajmia.
-
No mów.
Hermiona
rozgląda się, jakby oceniała, czy ktoś usiłuje podsłuchać
naszą rozmowę, ale gwar sali skutecznie ją zagłuszy. Może ją
usłyszeć jedynie siedząca obok mnie Luna.
-
Mamy zamiar zorganizować grupę, którą Harry będzie uczył obrony
przed czarną magią bardziej… praktycznie. Sama rozumiesz, to
przez Umbridge. Pierwsze spotkanie będzie w Hogsmeade, w gospodzie
„Pod Świńskim Łbem”. Przyjdziesz?
-
Yyy… No jasne. Czemu nie? – odpowiadam, zastanawiając się, co
też ta trójka znowu wymyśliła. Przy okazji przypominam sobie, że
do Hogmeade miałam iść z bliźniakami. Oglądam się przez ramię.
Przy stole Gryfonów bliźniacy dyskutuję o czymś z Harry’m i
Ronem. Oczy Freda podążają w moją stronę. Uśmiecham się.
Jesteśmy umówieni. Od jak dawna porozumiewamy się bez słów? Nie
pamiętam.
-
Mogę też przyjść? – wtrąca się Luna. Hermiona mierzy ją
wzrokiem, ale zgadza się.
-
Będzie fajnie – mówię, mrugając do Hermiony. Uśmiecha się i
wraca do stołu Gryfonów. Rzucając krótkie „do zobaczenia”.
Trzy
następne popołudnia spędzam na czytaniu książek i obserwowaniu
przez okno dormitorium boiska do quidditcha, na którym trenuje
Gryfońska drużyna. Wyczekuję weekendu. Harry też ostro trenuje,
więc nie miałam okazji zapytać go o szczegóły tych dziwacznych
korepetycji. Nie chciałam przecież tego robić pod nosem Umbridge.
Tym bardziej, po tych wszystkich jej rozporządzeniach. Odkładam
podręcznik do opieki nad magicznymi stworzeniami i zerkam na swoją
dłoń. Napis powoli się goi, ale wciąż noszę bandaż. Zeskakuję
z parapetu i podchodzę do swojego kufra. Dormitorium jest puste. Nie
wiem gdzie szlajają się dziewczęta. Wiem tylko, że Anne siedzi na
dole z Christopherem. Wyjmuję z kufra moje notatki o bahankach, a
kiedy zamykam wieko, mój wzrok pada na przedmiot leżący pod
poduszką. Stary, pożółkły egzemplarz „Wichrowych wzgórz” o
wyblakłej okładce leży tam już tyle czasu nietknięty. Odkładam
notatki i biorę go do ręki. Znajomy zapach starego papieru drażni
moje nozdrza. Otwieram książkę i zaczynam czytać o przygodach
moich imienniczek kolejny raz. Ciekawe, co robi teraz mama? Dawno nie
pisała…
Dzień
wycieczki do Hogsmeade wita nas mroźnym powietrzem i z ponurym
uśmiechem mówi „dzień dobry”. Budzę się w swoim dormitorium,
gdzie jedynym ciepłym miejscem jest łóżko. Nakrywam się kołdrą
po czubek głowy i przyjmuję pozycję embrionalną.
Najprawdopodobniej Charlotte krząta się po pokoju próbując być
cicho. Nie mam najmniejszej ochoty wychodzić dziś z łóżka. Ale
muszę. Obiecałam. Dopiero kiedy wynurzam głowę z mojej
pierzynowej jaskini, zaczynam się zastanawiać, kto właściwie
wpadł na pomysł, żeby nie włączać ogrzewania. Moja lokatorka w
tym samym czasie wychodzi a ja orientuję się, nie ma w
pomieszczeniu już nikogo. Ścienny zegar wskazuje za pięć
dziewiątą. Poświęcam 5 minut na wszystko to, co normalnie zajmuje
jakieś pół godziny i o dziewiątej zero dwie wpadam do Wielkiej
Sali ubrana w mój najcieplejszy sweter i najgrubsze rajstopy pod
czarną spódnicą. Nienawidzę zimna. Zimno mnie przytłacza,
obezwładnia. Zawsze o tej porze roku dostaję jesiennej chandry i
nie chodzę w niczym innym, tylko wielkich swetrach, nie mam ochoty
nic robić, a nawet wychodzić z łóżka. Oszronione drzewa nie
dodają mi nadziei, a tylko zapowiadają nieuniknione – niedługo
spadnie z nieba białe paskudztwo. Chandra przybija mnie do tego
stopnia, że ignoruję całującego mnie w czubek głowy Freda, który
siada przy mnie, chociaż powinien siedzieć po drugiej stronie z
sali, z resztą Gryfonów.
-
Coś się stało, kochanie? – pyta, obserwując, jak leniwie
mieszam owsiankę. Właściwie to nawet nie jestem głodna.
- Zimno
mi – odpowiadam. Freddie unosi brew, a jego usta już wykrzywiają
się w pełnym dezaprobaty uśmiechu.
-
Możemy zostać przy kominku cały dzień, całkiem sami – szepcze
mi do ucha.
-
Wcale nie – odpowiadam. Fred uśmiecha się do mnie łobuzersko.
-
Tak, ale jesteśmy zbyt odpowiedzialni, żeby zignorować wysiłki
Harry'ego, który gorąco pragnie nas czegoś nauczyć...
-
To nie jest zabawne – przerywam mu, ostrzej niż zamierzałam.
-
Przepraszam... wiem, że się boisz i w ogóle... przepraszam... -
odsuwa się ode mnie, a jego wzrok wędruje smutno na podłogę.
-
Hej, Fred! - George i Lee Jordan podchodzą do stołu Krukonów. -
Pamiętasz, że musimy jeszcze coś załatwić?
-
Jasne – odpowiada ponuro Fred i wstaje. Całuje mnie przelotnie w
skroń i odchodzi. Przez chwilę targają mną wyrzuty sumienia.
Udaję
się na dziedziniec, skąd Filch odprawia nas do Hogsmeade. Zły
humor całkiem wyparowuje, kiedy spotykam siostrę moich kochanych
mistrzów quidditcha oraz Lunę Lovegood.
-
Cześć – Ginny cmoka mnie w policzek.
-
Cześć, dziewczyny – uśmiecham się do nich. - Twoi bracia nie
mówili ci, co to za pilną sprawę załatwiają od śniadania? -
zwracam się do rudowłosej.
-
Zazwyczaj nie dzielą się ze mną poufnymi sprawami – chichocze. -
Spotkamy się pod Świńskim Łbem – dodaje.
-
Harry zdradzał wam jakieś szczegóły? - pytam, kiedy wszystkie
trzy znajdujemy się już w drodze do Hogsmeade. Luna kręci
przecząco głową.
-
Hermiona pewnie wie na ten temat wszystko, w końcu to jej pomysł.
-
No tak...
Przed
nami majaczą dziwaczne budynki czarodziejskiego miasteczka. Po kilku
minutach marszu główną ulicą skręcamy w inną, boczną, wąską
uliczkę. Po lewej stronie pojawia się gospoda „Pod Świńskim
Łbem” z szyldem w kształcie... Świńskiego Łba, oczywiście.
Wchodzimy do środka, gdzie wszyscy już siedzą i sączą piwo
kremowe z brudnych butelek. Zakradam się do Freda i zakrywam mu oczy
dłońmi. Ginny puszcza mi oczko i siada po drugiej stronie stołu z
jakimś nieznanym mi Puchonem.
-
Przepraszam, nie chciałam być tak wredna – szepczę mu do ucha i
całuję je. Siadam obok.
-
W porządku. Nie gniewam się – odpowiada i uśmiecha się smutno.
A kiedy ktoś taki jak Fred Weasley uśmiecha się smutno, masz
wrażenie, że całe zło świata to twoja wina. Splatam nasze palce,
próbując dać mu do zrozumienia, że już mi lepiej i nie będę
więcej na niego krzyczeć.
Harry
jest wyraźnie zdenerwowany. Szepcze coś na ucho Hermionie,
wyłamując nerwowo palce. Większość uczniów zgromadzonych wokół
stołu znam tylko z widzenia. Rozpoznaję Krukonów: Anthony'ego
Goldsteina, Terry'ego Boota, Michaela Cormera, który spędza
ostatnio za dużo czasu z Ginny, i Cho Chang.
-
Ee... no więc... ee... cześć – zaczyna nieśmiało Hermiona.
Harry mierzy ją takim spojrzeniem, jakby zamierzał ją zamordować
kapslem z butelki kremowego piwa. Chwilę później jednak mówi już
znacznie swobodniej. Na przemian z Hermioną tłumaczą zgromadzonym
cel spotkania i odpowiadają na pytania nawet, gdy na sali zaczyna
panować chaos po niebezpiecznym zejściu na temat powrotu Lorda
Voldemorta, który wciąż dzieli uczniów na dwa obozy. Na koniec
wszyscy wpisujemy się na listę Hermiony. Wychodząc z gospody „Pod
Świńskim Łbem” z Fredem, Georgem i Lee Jordanem ściskam lekko
Harry'ego za rękę i obdarzam go serdecznym uśmiechem, by pokazać,
że jestem z niego dumna. Potter uśmiecha się nieśmiało na ten
gest, a moje serce ściska żal i współczucie. Dlaczego komuś tak
młodemu i tak niewinnemu życie zadaje tyle ciosów? Dlaczego to on
widział powrót Voldemorta a nie jakiś uzdolniony i szanowany
czarodziej jak na przykład Dumbledore? Jemu wszyscy by uwierzyli...
Tak myślę. Mimo, że Harry jest ode mnie młodszy o dwa lata,
czuję, że dojrzałością już dawno mnie przerósł i współczuję
mu tego. Nie miał beztroskiego dzieciństwa, tylko wrednych,
mugolskich Dursleyów, a teraz w Hogwarcie ciągle znajduje się w
epicentrum wszystkich okropnych rzeczy, które się tu dzieją.
-
Dokąd my właściwie idziemy? - pytam moich towarzyszy, gdy
potrząsając głową odrzucam od siebie wszystkie myśli, zajmujące
moją uwagę. Zauważam wtedy pzed sobą wzgórze z wielkim konturem
Wrzeszczącej Chaty na szczycie.
-
Tam – odpowiada George, wskazując palcem majaczący kontur
rozpadającej się, drewnianej budowli. Przypominają mi się nagle
wszystkie thrillery o biednej, niewinnej dziewczynie, którą kilkoro
podejrzanych chłopców zaciąga w jakieś podejrzane miejsce, ale
nie boję się, bo ufam co najmniej dwóm z nich, a poza tym Fred nie
pozwoliłby mnie skrzywdzić. Potrafię to wyczytać w sposobie w
jaki trzyma moją dłoń. Zawsze jest blisko i mimo tego, że jest
lekkomyślnym lekkoduchem wiem, że w głębi jego serca kryją się
gryffindorskie cechy: odwaga i odpowiedzialność, które ujrzą
światło dzienne, jeśli zajdzie taka potrzeba. Wiem, że w głębi
serca Fred jest taki jak mój ojciec.
George
pchnięciem otwiera drzwi Wrzeszczącej Chaty, całe spróchniałe, o
zardzewiałych zawiasach. W środku panuje mrok, więc dopiero, kiedy
zapalają się cztery różdżki moim oczom ukazują się stosy
pudełek opatrzonych etykietami z napisem „Czarodziejskie Dowcipy
Weasleyów”.
-
„Czarodziejskie Dowcipy Weasleyów”? - pytam, biorąc do ręki
jedno z tych pudełek i odkrywając, że w środku znajduje się
Bombonierka Lessera, dwie różowe, włochate kulki i flaszka
podejrzanego niebieskiego płynu.
-
Fajnie, nie? To będzie nazwa naszego sklepu – odpowiada Fred,
stając za mną. Lee Jordan ściąga białe prześcieradło z fotela
i zasiada na nim. George wyciąga z szafy stojącej w rogu
pomieszczenia drewniane pudełko, wielkości pudełka po butach.
Kozakach.
-
Co tu robimy?
-
Prowadzimy sprzedaż wysyłkową – chyba powinnam być zdziwiona.
-
Wiesz, Umbridge. Nie możemy przecież trzymać tego wszystkiego w
dormitorium i codziennie wysyłać po kilka sów, od razu by nas
babsko wywaliło ze szkoły.
-
I wymykacie się codziennie z Hogwartu by wysyłać to do klientów?
-
No coś ty. Zatrudniliśmy kogoś, kto to wszystko wysyła. My tylko
musimy zaadresować paczki i zostawić je tu. - George uśmiecha się
łobuzersko i podaje mi pudełko. W środku jest mnóstwo naklejek z
adresami. Każda jest przyczepiona do karteczki z numerem, który
oznacza numer pudełka. To które trzymałam w ręce, miało numer
79. Tymczasem Lee Jordan wydobył spod fotela butelkę Ognistej
Whisky i cztery szklanki.
-
Lepiej się pracuje na wesoło – przemawia ciemnoskóry, widząc
moje pytające spojrzenie. Boże, co ja wyprawiam? Dlaczego tu z nimi
przyszłam?
-
Spokojnie – Fred kładzie dłoń na moim ramieniu. - Przykleimy
jakieś pięćset naklejek i wrócimy ukrytym przejściem. Nikt nic
nie zauważy. Pomożesz, prawda?
-
A mam jakieś wyjście?
O
ile pięćset naklejek do przyklejenia przez cztery osoby nie
wydawało mi się być czasochłonnym zajęciem, o tyle szybko
przekonałam się, że się mylę. Magiczne naklejki przykleja się
nieco inaczej niż mugolskie, pudełka i adresy były kompletnie
wymieszane a Lee Jordan tak się upił, że po godzinie zaczął
bełkotać i George zabronił mu nam pomagać, więc biedny chłopak
zasnął na swoim fotelu przykryty zakurzonym prześcieradłem, tuląc
do siebie butelkę whisky. W sumie... Wypił ją całą praktycznie
sam. Ja po pierwszym łyku przekonałam się, że nie bez powodu ten
trunek nazywa się „Ognista Whisky” a Fred i George wypili
dosłownie po kilka łyków...
-
Chodź, Lee, no wstawaj – mówi George usiłując podnieść
swojego przyjaciela na nogi. Fred układa stosik zaadresowanych
zamówień pod oknem. Nie pytałam o szczegóły na temat osoby,
która je za nich wysyła, ale z jakichś powodów mam nadzieję, że
to nie jest dziewczyna. Mój rudowłosy ukochany otwiera klapę w
podłodze. Patrzę na pijanego Lee Jordana.
-
Czy to bezpieczne, żeby on szedł tędy w takim stanie? - pytam
lekko zaniepokojona.
-
Nie – odpowiada George z uśmiechem. Wraz z bratem biorą
ciemnoskórego przyjaciela pod ramiona.
-
Panie przodem – mówi Fred. Obrzucam go gniewnym spojrzeniem. Tunel
pod klapą nie wygląda zachęcająco.
-
Lumos – zapalam różdżkę i schodzę w dół, słuchając jak Lee
Jordan śpiewa „Kociołek pełny gorącej miłości” pijackim
bełkotem. Powstrzymuję śmiech, gdy bliźniacy zaczynają mu
wtórować. Przy okazji zauważam, że już dawno przestałam się
przejmować konsekwencjami.
Tunel
jest brudny, ciemny i pachnie stęchlizną. Przypomina jakieś
okropne miejsce z horroru. To znaczy... Przypominałby, gdyby nie
wypełniały go radosne, fałszywe tony jakiejś piosenki Fatalnych
Jędz, którą moi przyjaciele zaczęli śpiewać, kiedy skończył
im się tekst „Kociołka...”. W dodatku to jest zaraźliwe. Sama
bym z nimi śpiewała, gdybym znała te piosenki. W moim domu
przeważnie leci Pink Floyd. Mama kocha Pink Floyd. Dostrzegam
światło na końcu tunelu.
-
Gdzie właściwie wyjdziemy? - pytam.
-
Pod Bijącą Wierzbą – odpowiada George.
-
Musisz wyskoczyć bardzo szybko i odskoczyć jak najdalej, żeby cię
nie uderzyła – dodaje Fred.
-
Nie wiem co zrobimy z tym tu – George patrzy z politowaniem na
wciąż zawodzącego Lee Jordana.
-
Popchniemy wystarczająco mocno, żeby padł na ziemię dwa jardy
stąd – Fred uśmiecha się łobuzersko.
-
Nie można na nią rzucić Drętwoty? - odwracam się do nich i
unoszę pytająco brew.
-
Nie działa na nią.
-
A Petrificus totalus?
-
A próbowaliśmy kiedyś? - bliźniacy patrzą po sobie. Kręcę
głową z dezaprobatą i wychodzę z tunelu. Zgodnie z instrukcją
rudzielców odskakuję na bezpieczną odległość.
-
Petrificus totalus! - rzucam zaklęcie. Wierzba potrząsa
gałęziami jak gdyby poraził ją prąd i nieruchomieje. Chłopaki
wychodzą z tunelu wlokąc pijanego, śpiewającego Lee Jordana.
-
Forge, całe życie w kłamstwie – mówi George. Fred potakuje.
-
Jesteście niemożliwi – Chichoczę. Zastanawiam się, czy
ktokolwiek kiedykolwiek petryfikował wierzbę. Wydaje mi się to
absurdalne.
Wleczemy
Lee Jordana i wkradamy się do zamku. Okazuje się, że wcale nie
jest tak późno jak nam się zdawało. Uczniowie kończą właśnie
kolację. Filcha nigdzie nie widać. Mamy szczęście. Kiedy mijamy
Wielką Salę nie wydajemy się już tacy podejrzani. Wracamy z
kolacji. No... Gdyby nie pijany Lee. Wspinamy się po schodach licząc
na to, że nie spotkamy żadnego nauczyciela. I oby Umbridge była
czymś zajęta. Gruba Dama, strażniczka wejścia do wieży
Gryffindoru patrzy na nas podejrzliwie, ale wpuszcza nas, gdy George
podaje jej hasło. Pokój wspólny jest prawie pusty, bo wszyscy
jedzą kolację w Wielkiej Sali. Wciąż nie wierzę, jakie mamy
szczęście. Przemierzyliśmy pół zamku i nie natknęliśmy się na
nikogo, nie licząc jednego, krzywo patrzącego Ślizgona z korytarza
na parterze.
-
No już, Lee, już. Śpij teraz – mówi George, kładąc
przyjaciela na łóżku w ich wspólnym dormitorium. Nie powinno mnie
tu być.
-
Obudź się bez kaca – dodaje Fred, śmiejąc się. Lee coś tam
mruczy pod nosem w języku pijackim.
-
Pójdę już – mówię, chwytając za klamkę. W ich pokoju panuje
kompletny bajzel, ale oprócz tego jest bardzo ładny. Dużo
cieplejszy niż dormitoria Ravenclawu. Przez barwy. Czerwień i złoto
sprawiają, że pokój jest miły i przytulny. W dodatku na każdym
łóżku jest mnóstwo czerwonych, puchatych poduszek. U nas są
tylko niebieskie, satynowe.
-
Odprowadzę cię – Fred zostawia brata z pijanym przyjacielem.
-
A co jeśli Umbridge nas razem zobaczy?
-
Dostaniemy kolejny szlaban – uśmiecha się beztrosko. Ruszamy
razem do pokoju wspólnego Ravenclawu. Gryfoni już zbierają się w
swoim lokum i patrzą na nas podejrzliwie, jak wychodzimy razem z
dormitorium. To musi być dość dwuznaczne. Czuję, że się
rumienię.
-
Zabiję cię kiedyś. Ciebie i twojego klona – śmieję się, kiedy
zostawiamy za sobą Grubą Damę.
-
Nie zrobisz tego – odpowiada Fred. - Twoje życie znów byłoby
okropnie nudne.
Ma
rację.
Docieramy
już do drzwi z orlą kołatką.
-
Przepraszam – szepcze Fred ściskając mnie delikatnie za rękę.
-
Za co?
-
Za wszystko. Że cię wciągamy w swoje kłopoty, za szlaban, za to –
wskazuje moją obandażowaną rękę. Przerywam mu pocałunkiem.
-
Kocham cię.
-
Ja ciebie też kocham.
Fred:
Witamy po długiej przerwie.
George:
Ktoś tu się zaraz będzie tłumaczył...
Autorka:
Już się tłumaczyłam w ostatnim poście!
Fred:
Nie z tego...
Autorka:
Aaa... No cóż, przyznam się bez bicia, że prawie zapomniałam o
rozdziale! I teraz piszę bardzo szybko, żeby zdążyć go wstawić
przed północą... Bardzo was przepraszam. Jest tylko jedna
piosenka, wybrane spontanicznie, nie mam czasu szukać drugiej...
George:
Czil, i tak nikt na nie nie zwraca uwagi.
Autorka:
Toś mnie teraz pocieszył...
Fred:
Wybaczcie naszej kochanej autorce, ale jest za bardzo pochłonięta
działalnością charytatywną...
Autorka:
To nie jest działalność charytatywna, głupku... Jutro pierwszy
raz wybieram się na manifestację Amnesty International i jestem tak
podjarana, że nie myślałam o rozdziale cały dzień, jak to zawsze
bywało... Przepraszam jeszcze raz.
George:
Wracając do rozdziałów... Mamy chyba jakieś informacje.
Autorka:
Tak. Powiem wam, że nadal nie podjęłam decyzji co do
częstotliwości publikacji, dlatego będę to robić dość
chaotycznie. Nieregularnie. Obiecuję, że w skrajnych przypadkach
będzie to jeden rozdział na miesiąc, ale oczywiście będę się
starała i pilnowała, by były to 2-3 w miesiącu, tak jak
wcześniej. Oczywiście chodzi o szkołę, co już dobrze wiecie.
Fred:
I jeszcze jedna sprawa.
Autorka:
Ostatnio często piszecie, że mój prolog bardzo przypomina to co
przydarzyło się Harry'emu i jego rodzicom. Rzeczywiście tak jest,
ale zdałam sobie z tego sprawę dopiero, kiedy zaczęliście o tym
pisać. Tak, wiem, co ze mnie za potterhead, shame on me, bla bla
bla. Chodzi o to, że KAŻDY najdrobniejszy szczegół tego tekstu
będzie miał nawiązanie w innych rozdziałach, zwłaszcza pod
koniec. Wymyśliłam go, kiedy całą resztę opowiadania już miałam
poukładaną w głowie. Kiedy skończę pisać „Pokątną 93”
możecie jeszcze raz przeczytać prolog, może wtedy dostrzeżecie
pewne symbole... Ale nie będę spojlerować. Chciałam, żeby to
było jasne, że to podobieństwo to nie był zamierzony efekt. Tyle.
Fred:
Już koniec? Masz jeszcze godzinę.
Autorka:
Bardzo dobrze.
George:
No cóż. Znowu się żegnamy. Rozdział będzie nie wiadomo kiedy,
ale zapraszamy na niego.
Fred:
Tymczasem życzymy dobrej nocy albo dnia, zależy kiedy to czytacie.
George:
I pozdrawiamy!
P.S. Mam nowy komputer, nie mam worda, a OpenOffice i chyba popsułam dialogi. Jeśli ktoś wie, jak zrobić takie ładne pauzy w OO, dajcie znać. ;)
Jeny uwielbiam cie ❤ Rozdział niesamowity jak zawsze. Z niecierpliwością czekam na następny 😊
OdpowiedzUsuńZapraszam także na mojego bloga 😊http://ludziewolnisabracmi.blogspot.com
OdpowiedzUsuńCudowny rozdział :D
OdpowiedzUsuńPamiętam, gdy pierwszy raz znalazłam tego bloga i nie mogłam się doczekać kontynuacji x czekam na kolejny xx
Raaanyyy jak dawno nie czytałam tego bloga! *.* Strasznie mi go brakowało! Wiem, jak na tak stęsknioną osobę, to komentowanie ponad pół miesiąca po opublikowaniu rozdziału... No ale ja na prawdę kompletnie nie mam czasu! ;( Najważniejsze, że w końcu dotarłam, prawda? ;3
OdpowiedzUsuńTe sceny Cathlin i Freda... Sielanka! *O* Ogólnie podoba mi się beztroska tego rozdziału i nie mogę się doczekać następnego!
Pozdrawiam Ciebie, Cath, Freda, George'a i całą resztę ekipy! :*
Weeny! <3