piątek, 11 września 2015

Rozdział VIII: Melanż we Wrzeszczącej Chacie



Kiss me like you wanna be loved (…)
This feels like falling in love


Następnego dnia o osiemnastej musieliśmy się z Fredem stawić w gabinecie profesor Umbridge. Fred przeklinał profesorkę od najgorszych, bo zanim wyszedł z pokoju wspólnego Angelina mocno go ochrzaniła, bo Gryfoni mieli w tym czasie trenować quidditcha. Tuż przed drzwiami gabinetu zatrzymujemy się i kładę rękę na ramieniu Freda. Słyszę, jak głęboko oddycha, próbując opanować nerwy. Uśmiecham się delikatnie i pukam do drzwi.
- Proszę wejść – piskliwy głos Ropuchy odzywa się z wnętrza pomieszczenia. – Zapraszam, zapraszam.
Wchodzimy nieśmiałym krokiem do środka i od razu bombarduje nas jaskrawość różowego koloru, który pokrywa niemal wszystko w tym pokoju. Wszędzie są koty, a mi przypominają się moje cztery berneńskie pieski pasterskie, hasające sobie właśnie po polanie w środku lasu w hrabstwie Bedfordshire. Może właśnie uganiają się za jakimś kotem…?
- Proszę usiąść – Ropucha wskazuje krzesła przy stolika naprzeciwko jej biurka. Podaje nam pergamin i pióra. – Będziecie pisać: „Nie będziemy się publicznie całować”.
Powstrzymuję atak śmiechu.
Wesołość mija, kiedy przypominam sobie, jak Harry pokazał mi swoje rany po szlabanie u Umbridge. Niemal czuję jak krew odpływa mi z twarzy. Patrzę znacząco na Freda, ale on zabiera pióro i przystępuje do pisania. Sięgam po swoje, kiedy słyszę syk bólu. Na dłoni Freda rysuje się czerwony ślad w kształcie liter, które właśnie napisał.
- Ile razy mamy…? – pytam nieśmiało. Głos mi drży.
- Tyle, ile potrzeba.
Zabieram się do pisania. Piecze mnie skóra. Wskazówki kociego zegara wiszącego na przeciwległej ścianie wloką się niemiłosiernie. Milczymy cały ten czas. Nie przypominam sobie żadnych na tyle poważnych skaleczeń w moim siedemnastoletnim życiu, które bolałyby tak jak to. Co jakiś czas zerkam na Freda, na wlepiającą w nas paskudne ślepia profesor Umbridge i na zegar.
Po godzinie tych okropnych tortur, która zdaje się trwać całe stulecia, gdy nasze rany zaczynają prawie krwawić, Ropucha oznajmia, że możemy iść.
Gdy oddalamy się na bezpieczną odległość od Umbridge i jej krwiożerczych przyborów do pisania, wypuszczam ze świstem powietrze i mam wrażenie, że mogłabym zabić tę kobietę gołymi rękami.
- Ćśś… - Fred bierze mnie w ramiona, a ja zdaję sobie sprawę, jak bardzo się trzęsę. Nie wiem, czy ze złości, czy z bólu, czy z bezsilności… Łapie mnie za poranioną rękę i przyciska ją do ust. Jacyś uczniowie przemierzają korytarz gapiąc się na nas, ale nie zwracam na to uwagi. Fred właśnie całuje publicznie napis „Nie będziemy się publicznie całować”, który musiałam sobie za karę wygrawerować na skórze. Drugą jego rękę czuję na swojej talii. Całuje mnie znowu. Publicznie.
Ale czy to dziwne, że Fred Weasley łamie jakieś zasady? Nie bardzo.


Od kiedy zaczął się sezon quidditcha Freda i George’a widywałam tylko w czasie zajęć i posiłków, ale nie czułam się osamotniona. Spędzałam mnóstwo czasu z Luną Lovegood. Moje stosunki z Jennifer nie wróciły do normy w stu procentach. Ostatnie wydarzenia ochłodziły je na dobre. Nie jest mi przykro.
Kończę czytać kolejny nudny rozdział podręcznika obrony przed czarną magią i zerkam na bliźniaków, siedzących obok mnie. Fred chyba śpi, a głowa George zwisa nad podręcznikiem wsparta na dłoniach i co chwilę opada. Zerkam na Umbridge. Rozgląda się po klasie, ale nie wygląda, jakby zauważała ignorancję Weasleyów. Przypomina mi się ostatni szlaban, który jednocześnie jest pierwszym szlabanem w całej mojej karierze naukowej. Ciarki przebiegają mi po kręgosłupie, a obandażowana rana na wierzchu dłoni daje o sobie znać lekkim pieczeniem. Obandażowałam ją, żeby nikt nie widział co tam jest napisane. Fred z resztą też tak zrobił.
W zeszłym roku nie było rywalizacji o Puchar Quidditcha, więc Gryfoni ostro zabrali się do roboty. Angelina nie daje im chwili wytchnienia, zwłaszcza po tym, jak Fred opuścił trening ze względu na szlaban, co skutkuje tym, że żaden członek drużyny nie ma na nic czasu. Fred, oprócz quidditcha, obrał sobie za priorytet spędzanie czasu ze mną, dlatego jego wyniki w nauce są coraz gorsze, a ja mam wyrzuty sumienia i często migam się od spotkań. Nie chciałabym, żeby przeze mnie zawalił egzaminy.
- Pójdziemy razem do Hogsmeade? – pyta Fred przecierając oczy. Zmierzamy właśnie na lunch, po nudnej lekcji z Umbridge.
- Pójdziemy, Freddie. Pod warunkiem, że najpierw pokażesz mi wszystkie eseje z transmutacji. George mówi, że masz kilka zaległych.
- Ty kapusiu – rzuca bratu niezadowolone spojrzenie. George tylko pokazuje język.
- Wyluzuj, Forge, Hermiona ci je napisze – odpowiada George. Kręcę głową z dezaprobatą i otwieram drzwi Wielkiej Sali. Wtedy żegnamy się uśmiechami i rozchodzimy się do stołów swoich domów.
Jak zwykle zabieram się za posiłek, kiedy pojawia się obok mnie Hermiona. Oczywiście Krukoni z mojego roku patrzą na to ze zdziwieniem.
- Musimy pogadać – oznajmia.
- No mów.
Hermiona rozgląda się, jakby oceniała, czy ktoś usiłuje podsłuchać naszą rozmowę, ale gwar sali skutecznie ją zagłuszy. Może ją usłyszeć jedynie siedząca obok mnie Luna.
- Mamy zamiar zorganizować grupę, którą Harry będzie uczył obrony przed czarną magią bardziej… praktycznie. Sama rozumiesz, to przez Umbridge. Pierwsze spotkanie będzie w Hogsmeade, w gospodzie „Pod Świńskim Łbem”. Przyjdziesz?
- Yyy… No jasne. Czemu nie? – odpowiadam, zastanawiając się, co też ta trójka znowu wymyśliła. Przy okazji przypominam sobie, że do Hogmeade miałam iść z bliźniakami. Oglądam się przez ramię. Przy stole Gryfonów bliźniacy dyskutuję o czymś z Harry’m i Ronem. Oczy Freda podążają w moją stronę. Uśmiecham się. Jesteśmy umówieni. Od jak dawna porozumiewamy się bez słów? Nie pamiętam.
- Mogę też przyjść? – wtrąca się Luna. Hermiona mierzy ją wzrokiem, ale zgadza się.
- Będzie fajnie – mówię, mrugając do Hermiony. Uśmiecha się i wraca do stołu Gryfonów. Rzucając krótkie „do zobaczenia”.

Trzy następne popołudnia spędzam na czytaniu książek i obserwowaniu przez okno dormitorium boiska do quidditcha, na którym trenuje Gryfońska drużyna. Wyczekuję weekendu. Harry też ostro trenuje, więc nie miałam okazji zapytać go o szczegóły tych dziwacznych korepetycji. Nie chciałam przecież tego robić pod nosem Umbridge. Tym bardziej, po tych wszystkich jej rozporządzeniach. Odkładam podręcznik do opieki nad magicznymi stworzeniami i zerkam na swoją dłoń. Napis powoli się goi, ale wciąż noszę bandaż. Zeskakuję z parapetu i podchodzę do swojego kufra. Dormitorium jest puste. Nie wiem gdzie szlajają się dziewczęta. Wiem tylko, że Anne siedzi na dole z Christopherem. Wyjmuję z kufra moje notatki o bahankach, a kiedy zamykam wieko, mój wzrok pada na przedmiot leżący pod poduszką. Stary, pożółkły egzemplarz „Wichrowych wzgórz” o wyblakłej okładce leży tam już tyle czasu nietknięty. Odkładam notatki i biorę go do ręki. Znajomy zapach starego papieru drażni moje nozdrza. Otwieram książkę i zaczynam czytać o przygodach moich imienniczek kolejny raz. Ciekawe, co robi teraz mama? Dawno nie pisała…

Dzień wycieczki do Hogsmeade wita nas mroźnym powietrzem i z ponurym uśmiechem mówi „dzień dobry”. Budzę się w swoim dormitorium, gdzie jedynym ciepłym miejscem jest łóżko. Nakrywam się kołdrą po czubek głowy i przyjmuję pozycję embrionalną. Najprawdopodobniej Charlotte krząta się po pokoju próbując być cicho. Nie mam najmniejszej ochoty wychodzić dziś z łóżka. Ale muszę. Obiecałam. Dopiero kiedy wynurzam głowę z mojej pierzynowej jaskini, zaczynam się zastanawiać, kto właściwie wpadł na pomysł, żeby nie włączać ogrzewania. Moja lokatorka w tym samym czasie wychodzi a ja orientuję się, nie ma w pomieszczeniu już nikogo. Ścienny zegar wskazuje za pięć dziewiątą. Poświęcam 5 minut na wszystko to, co normalnie zajmuje jakieś pół godziny i o dziewiątej zero dwie wpadam do Wielkiej Sali ubrana w mój najcieplejszy sweter i najgrubsze rajstopy pod czarną spódnicą. Nienawidzę zimna. Zimno mnie przytłacza, obezwładnia. Zawsze o tej porze roku dostaję jesiennej chandry i nie chodzę w niczym innym, tylko wielkich swetrach, nie mam ochoty nic robić, a nawet wychodzić z łóżka. Oszronione drzewa nie dodają mi nadziei, a tylko zapowiadają nieuniknione – niedługo spadnie z nieba białe paskudztwo. Chandra przybija mnie do tego stopnia, że ignoruję całującego mnie w czubek głowy Freda, który siada przy mnie, chociaż powinien siedzieć po drugiej stronie z sali, z resztą Gryfonów.
- Coś się stało, kochanie? – pyta, obserwując, jak leniwie mieszam owsiankę. Właściwie to nawet nie jestem głodna.
          - Zimno mi – odpowiadam. Freddie unosi brew, a jego usta już wykrzywiają się w pełnym dezaprobaty uśmiechu.
- Możemy zostać przy kominku cały dzień, całkiem sami – szepcze mi do ucha.
- Wcale nie – odpowiadam. Fred uśmiecha się do mnie łobuzersko.
- Tak, ale jesteśmy zbyt odpowiedzialni, żeby zignorować wysiłki Harry'ego, który gorąco pragnie nas czegoś nauczyć...
- To nie jest zabawne – przerywam mu, ostrzej niż zamierzałam.
- Przepraszam... wiem, że się boisz i w ogóle... przepraszam... - odsuwa się ode mnie, a jego wzrok wędruje smutno na podłogę.
- Hej, Fred! - George i Lee Jordan podchodzą do stołu Krukonów. - Pamiętasz, że musimy jeszcze coś załatwić?
- Jasne – odpowiada ponuro Fred i wstaje. Całuje mnie przelotnie w skroń i odchodzi. Przez chwilę targają mną wyrzuty sumienia.

Udaję się na dziedziniec, skąd Filch odprawia nas do Hogsmeade. Zły humor całkiem wyparowuje, kiedy spotykam siostrę moich kochanych mistrzów quidditcha oraz Lunę Lovegood.
- Cześć – Ginny cmoka mnie w policzek.
- Cześć, dziewczyny – uśmiecham się do nich. - Twoi bracia nie mówili ci, co to za pilną sprawę załatwiają od śniadania? - zwracam się do rudowłosej.
- Zazwyczaj nie dzielą się ze mną poufnymi sprawami – chichocze. - Spotkamy się pod Świńskim Łbem – dodaje.
- Harry zdradzał wam jakieś szczegóły? - pytam, kiedy wszystkie trzy znajdujemy się już w drodze do Hogsmeade. Luna kręci przecząco głową.
- Hermiona pewnie wie na ten temat wszystko, w końcu to jej pomysł.
- No tak...
Przed nami majaczą dziwaczne budynki czarodziejskiego miasteczka. Po kilku minutach marszu główną ulicą skręcamy w inną, boczną, wąską uliczkę. Po lewej stronie pojawia się gospoda „Pod Świńskim Łbem” z szyldem w kształcie... Świńskiego Łba, oczywiście. Wchodzimy do środka, gdzie wszyscy już siedzą i sączą piwo kremowe z brudnych butelek. Zakradam się do Freda i zakrywam mu oczy dłońmi. Ginny puszcza mi oczko i siada po drugiej stronie stołu z jakimś nieznanym mi Puchonem.
- Przepraszam, nie chciałam być tak wredna – szepczę mu do ucha i całuję je. Siadam obok.
- W porządku. Nie gniewam się – odpowiada i uśmiecha się smutno. A kiedy ktoś taki jak Fred Weasley uśmiecha się smutno, masz wrażenie, że całe zło świata to twoja wina. Splatam nasze palce, próbując dać mu do zrozumienia, że już mi lepiej i nie będę więcej na niego krzyczeć.
Harry jest wyraźnie zdenerwowany. Szepcze coś na ucho Hermionie, wyłamując nerwowo palce. Większość uczniów zgromadzonych wokół stołu znam tylko z widzenia. Rozpoznaję Krukonów: Anthony'ego Goldsteina, Terry'ego Boota, Michaela Cormera, który spędza ostatnio za dużo czasu z Ginny, i Cho Chang.
- Ee... no więc... ee... cześć – zaczyna nieśmiało Hermiona. Harry mierzy ją takim spojrzeniem, jakby zamierzał ją zamordować kapslem z butelki kremowego piwa. Chwilę później jednak mówi już znacznie swobodniej. Na przemian z Hermioną tłumaczą zgromadzonym cel spotkania i odpowiadają na pytania nawet, gdy na sali zaczyna panować chaos po niebezpiecznym zejściu na temat powrotu Lorda Voldemorta, który wciąż dzieli uczniów na dwa obozy. Na koniec wszyscy wpisujemy się na listę Hermiony. Wychodząc z gospody „Pod Świńskim Łbem” z Fredem, Georgem i Lee Jordanem ściskam lekko Harry'ego za rękę i obdarzam go serdecznym uśmiechem, by pokazać, że jestem z niego dumna. Potter uśmiecha się nieśmiało na ten gest, a moje serce ściska żal i współczucie. Dlaczego komuś tak młodemu i tak niewinnemu życie zadaje tyle ciosów? Dlaczego to on widział powrót Voldemorta a nie jakiś uzdolniony i szanowany czarodziej jak na przykład Dumbledore? Jemu wszyscy by uwierzyli... Tak myślę. Mimo, że Harry jest ode mnie młodszy o dwa lata, czuję, że dojrzałością już dawno mnie przerósł i współczuję mu tego. Nie miał beztroskiego dzieciństwa, tylko wrednych, mugolskich Dursleyów, a teraz w Hogwarcie ciągle znajduje się w epicentrum wszystkich okropnych rzeczy, które się tu dzieją.
- Dokąd my właściwie idziemy? - pytam moich towarzyszy, gdy potrząsając głową odrzucam od siebie wszystkie myśli, zajmujące moją uwagę. Zauważam wtedy pzed sobą wzgórze z wielkim konturem Wrzeszczącej Chaty na szczycie.
- Tam – odpowiada George, wskazując palcem majaczący kontur rozpadającej się, drewnianej budowli. Przypominają mi się nagle wszystkie thrillery o biednej, niewinnej dziewczynie, którą kilkoro podejrzanych chłopców zaciąga w jakieś podejrzane miejsce, ale nie boję się, bo ufam co najmniej dwóm z nich, a poza tym Fred nie pozwoliłby mnie skrzywdzić. Potrafię to wyczytać w sposobie w jaki trzyma moją dłoń. Zawsze jest blisko i mimo tego, że jest lekkomyślnym lekkoduchem wiem, że w głębi jego serca kryją się gryffindorskie cechy: odwaga i odpowiedzialność, które ujrzą światło dzienne, jeśli zajdzie taka potrzeba. Wiem, że w głębi serca Fred jest taki jak mój ojciec.
George pchnięciem otwiera drzwi Wrzeszczącej Chaty, całe spróchniałe, o zardzewiałych zawiasach. W środku panuje mrok, więc dopiero, kiedy zapalają się cztery różdżki moim oczom ukazują się stosy pudełek opatrzonych etykietami z napisem „Czarodziejskie Dowcipy Weasleyów”.
- „Czarodziejskie Dowcipy Weasleyów”? - pytam, biorąc do ręki jedno z tych pudełek i odkrywając, że w środku znajduje się Bombonierka Lessera, dwie różowe, włochate kulki i flaszka podejrzanego niebieskiego płynu.
- Fajnie, nie? To będzie nazwa naszego sklepu – odpowiada Fred, stając za mną. Lee Jordan ściąga białe prześcieradło z fotela i zasiada na nim. George wyciąga z szafy stojącej w rogu pomieszczenia drewniane pudełko, wielkości pudełka po butach. Kozakach.
- Co tu robimy?
- Prowadzimy sprzedaż wysyłkową – chyba powinnam być zdziwiona.
- Wiesz, Umbridge. Nie możemy przecież trzymać tego wszystkiego w dormitorium i codziennie wysyłać po kilka sów, od razu by nas babsko wywaliło ze szkoły.
- I wymykacie się codziennie z Hogwartu by wysyłać to do klientów?
- No coś ty. Zatrudniliśmy kogoś, kto to wszystko wysyła. My tylko musimy zaadresować paczki i zostawić je tu. - George uśmiecha się łobuzersko i podaje mi pudełko. W środku jest mnóstwo naklejek z adresami. Każda jest przyczepiona do karteczki z numerem, który oznacza numer pudełka. To które trzymałam w ręce, miało numer 79. Tymczasem Lee Jordan wydobył spod fotela butelkę Ognistej Whisky i cztery szklanki.
- Lepiej się pracuje na wesoło – przemawia ciemnoskóry, widząc moje pytające spojrzenie. Boże, co ja wyprawiam? Dlaczego tu z nimi przyszłam?
- Spokojnie – Fred kładzie dłoń na moim ramieniu. - Przykleimy jakieś pięćset naklejek i wrócimy ukrytym przejściem. Nikt nic nie zauważy. Pomożesz, prawda?
- A mam jakieś wyjście?
O ile pięćset naklejek do przyklejenia przez cztery osoby nie wydawało mi się być czasochłonnym zajęciem, o tyle szybko przekonałam się, że się mylę. Magiczne naklejki przykleja się nieco inaczej niż mugolskie, pudełka i adresy były kompletnie wymieszane a Lee Jordan tak się upił, że po godzinie zaczął bełkotać i George zabronił mu nam pomagać, więc biedny chłopak zasnął na swoim fotelu przykryty zakurzonym prześcieradłem, tuląc do siebie butelkę whisky. W sumie... Wypił ją całą praktycznie sam. Ja po pierwszym łyku przekonałam się, że nie bez powodu ten trunek nazywa się „Ognista Whisky” a Fred i George wypili dosłownie po kilka łyków...
- Chodź, Lee, no wstawaj – mówi George usiłując podnieść swojego przyjaciela na nogi. Fred układa stosik zaadresowanych zamówień pod oknem. Nie pytałam o szczegóły na temat osoby, która je za nich wysyła, ale z jakichś powodów mam nadzieję, że to nie jest dziewczyna. Mój rudowłosy ukochany otwiera klapę w podłodze. Patrzę na pijanego Lee Jordana.
- Czy to bezpieczne, żeby on szedł tędy w takim stanie? - pytam lekko zaniepokojona.
- Nie – odpowiada George z uśmiechem. Wraz z bratem biorą ciemnoskórego przyjaciela pod ramiona.
- Panie przodem – mówi Fred. Obrzucam go gniewnym spojrzeniem. Tunel pod klapą nie wygląda zachęcająco.
- Lumos – zapalam różdżkę i schodzę w dół, słuchając jak Lee Jordan śpiewa „Kociołek pełny gorącej miłości” pijackim bełkotem. Powstrzymuję śmiech, gdy bliźniacy zaczynają mu wtórować. Przy okazji zauważam, że już dawno przestałam się przejmować konsekwencjami.
Tunel jest brudny, ciemny i pachnie stęchlizną. Przypomina jakieś okropne miejsce z horroru. To znaczy... Przypominałby, gdyby nie wypełniały go radosne, fałszywe tony jakiejś piosenki Fatalnych Jędz, którą moi przyjaciele zaczęli śpiewać, kiedy skończył im się tekst „Kociołka...”. W dodatku to jest zaraźliwe. Sama bym z nimi śpiewała, gdybym znała te piosenki. W moim domu przeważnie leci Pink Floyd. Mama kocha Pink Floyd. Dostrzegam światło na końcu tunelu.
- Gdzie właściwie wyjdziemy? - pytam.
- Pod Bijącą Wierzbą – odpowiada George.
- Musisz wyskoczyć bardzo szybko i odskoczyć jak najdalej, żeby cię nie uderzyła – dodaje Fred.
- Nie wiem co zrobimy z tym tu – George patrzy z politowaniem na wciąż zawodzącego Lee Jordana.
- Popchniemy wystarczająco mocno, żeby padł na ziemię dwa jardy stąd – Fred uśmiecha się łobuzersko.
- Nie można na nią rzucić Drętwoty? - odwracam się do nich i unoszę pytająco brew.
- Nie działa na nią.
- A Petrificus totalus?
- A próbowaliśmy kiedyś? - bliźniacy patrzą po sobie. Kręcę głową z dezaprobatą i wychodzę z tunelu. Zgodnie z instrukcją rudzielców odskakuję na bezpieczną odległość.
- Petrificus totalus! - rzucam zaklęcie. Wierzba potrząsa gałęziami jak gdyby poraził ją prąd i nieruchomieje. Chłopaki wychodzą z tunelu wlokąc pijanego, śpiewającego Lee Jordana.
- Forge, całe życie w kłamstwie – mówi George. Fred potakuje.
- Jesteście niemożliwi – Chichoczę. Zastanawiam się, czy ktokolwiek kiedykolwiek petryfikował wierzbę. Wydaje mi się to absurdalne.
Wleczemy Lee Jordana i wkradamy się do zamku. Okazuje się, że wcale nie jest tak późno jak nam się zdawało. Uczniowie kończą właśnie kolację. Filcha nigdzie nie widać. Mamy szczęście. Kiedy mijamy Wielką Salę nie wydajemy się już tacy podejrzani. Wracamy z kolacji. No... Gdyby nie pijany Lee. Wspinamy się po schodach licząc na to, że nie spotkamy żadnego nauczyciela. I oby Umbridge była czymś zajęta. Gruba Dama, strażniczka wejścia do wieży Gryffindoru patrzy na nas podejrzliwie, ale wpuszcza nas, gdy George podaje jej hasło. Pokój wspólny jest prawie pusty, bo wszyscy jedzą kolację w Wielkiej Sali. Wciąż nie wierzę, jakie mamy szczęście. Przemierzyliśmy pół zamku i nie natknęliśmy się na nikogo, nie licząc jednego, krzywo patrzącego Ślizgona z korytarza na parterze.
- No już, Lee, już. Śpij teraz – mówi George, kładąc przyjaciela na łóżku w ich wspólnym dormitorium. Nie powinno mnie tu być.
- Obudź się bez kaca – dodaje Fred, śmiejąc się. Lee coś tam mruczy pod nosem w języku pijackim.
- Pójdę już – mówię, chwytając za klamkę. W ich pokoju panuje kompletny bajzel, ale oprócz tego jest bardzo ładny. Dużo cieplejszy niż dormitoria Ravenclawu. Przez barwy. Czerwień i złoto sprawiają, że pokój jest miły i przytulny. W dodatku na każdym łóżku jest mnóstwo czerwonych, puchatych poduszek. U nas są tylko niebieskie, satynowe.
- Odprowadzę cię – Fred zostawia brata z pijanym przyjacielem.
- A co jeśli Umbridge nas razem zobaczy?
- Dostaniemy kolejny szlaban – uśmiecha się beztrosko. Ruszamy razem do pokoju wspólnego Ravenclawu. Gryfoni już zbierają się w swoim lokum i patrzą na nas podejrzliwie, jak wychodzimy razem z dormitorium. To musi być dość dwuznaczne. Czuję, że się rumienię.
- Zabiję cię kiedyś. Ciebie i twojego klona – śmieję się, kiedy zostawiamy za sobą Grubą Damę.
- Nie zrobisz tego – odpowiada Fred. - Twoje życie znów byłoby okropnie nudne.
Ma rację.
Docieramy już do drzwi z orlą kołatką.
- Przepraszam – szepcze Fred ściskając mnie delikatnie za rękę.
- Za co?
- Za wszystko. Że cię wciągamy w swoje kłopoty, za szlaban, za to – wskazuje moją obandażowaną rękę. Przerywam mu pocałunkiem.
- Kocham cię.
- Ja ciebie też kocham.




Fred: Witamy po długiej przerwie.
George: Ktoś tu się zaraz będzie tłumaczył...
Autorka: Już się tłumaczyłam w ostatnim poście!
Fred: Nie z tego...
Autorka: Aaa... No cóż, przyznam się bez bicia, że prawie zapomniałam o rozdziale! I teraz piszę bardzo szybko, żeby zdążyć go wstawić przed północą... Bardzo was przepraszam. Jest tylko jedna piosenka, wybrane spontanicznie, nie mam czasu szukać drugiej...
George: Czil, i tak nikt na nie nie zwraca uwagi.
Autorka: Toś mnie teraz pocieszył...
Fred: Wybaczcie naszej kochanej autorce, ale jest za bardzo pochłonięta działalnością charytatywną...
Autorka: To nie jest działalność charytatywna, głupku... Jutro pierwszy raz wybieram się na manifestację Amnesty International i jestem tak podjarana, że nie myślałam o rozdziale cały dzień, jak to zawsze bywało... Przepraszam jeszcze raz.
George: Wracając do rozdziałów... Mamy chyba jakieś informacje.
Autorka: Tak. Powiem wam, że nadal nie podjęłam decyzji co do częstotliwości publikacji, dlatego będę to robić dość chaotycznie. Nieregularnie. Obiecuję, że w skrajnych przypadkach będzie to jeden rozdział na miesiąc, ale oczywiście będę się starała i pilnowała, by były to 2-3 w miesiącu, tak jak wcześniej. Oczywiście chodzi o szkołę, co już dobrze wiecie.
Fred: I jeszcze jedna sprawa.
Autorka: Ostatnio często piszecie, że mój prolog bardzo przypomina to co przydarzyło się Harry'emu i jego rodzicom. Rzeczywiście tak jest, ale zdałam sobie z tego sprawę dopiero, kiedy zaczęliście o tym pisać. Tak, wiem, co ze mnie za potterhead, shame on me, bla bla bla. Chodzi o to, że KAŻDY najdrobniejszy szczegół tego tekstu będzie miał nawiązanie w innych rozdziałach, zwłaszcza pod koniec. Wymyśliłam go, kiedy całą resztę opowiadania już miałam poukładaną w głowie. Kiedy skończę pisać „Pokątną 93” możecie jeszcze raz przeczytać prolog, może wtedy dostrzeżecie pewne symbole... Ale nie będę spojlerować. Chciałam, żeby to było jasne, że to podobieństwo to nie był zamierzony efekt. Tyle.
Fred: Już koniec? Masz jeszcze godzinę.
Autorka: Bardzo dobrze.
George: No cóż. Znowu się żegnamy. Rozdział będzie nie wiadomo kiedy, ale zapraszamy na niego.
Fred: Tymczasem życzymy dobrej nocy albo dnia, zależy kiedy to czytacie.
George: I pozdrawiamy!





P.S. Mam nowy komputer, nie mam worda, a OpenOffice i chyba popsułam dialogi. Jeśli ktoś wie, jak zrobić takie ładne pauzy w OO, dajcie znać. ;)

4 komentarze:

  1. Jeny uwielbiam cie ❤ Rozdział niesamowity jak zawsze. Z niecierpliwością czekam na następny 😊

    OdpowiedzUsuń
  2. Zapraszam także na mojego bloga 😊http://ludziewolnisabracmi.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  3. Cudowny rozdział :D
    Pamiętam, gdy pierwszy raz znalazłam tego bloga i nie mogłam się doczekać kontynuacji x czekam na kolejny xx

    OdpowiedzUsuń
  4. Raaanyyy jak dawno nie czytałam tego bloga! *.* Strasznie mi go brakowało! Wiem, jak na tak stęsknioną osobę, to komentowanie ponad pół miesiąca po opublikowaniu rozdziału... No ale ja na prawdę kompletnie nie mam czasu! ;( Najważniejsze, że w końcu dotarłam, prawda? ;3
    Te sceny Cathlin i Freda... Sielanka! *O* Ogólnie podoba mi się beztroska tego rozdziału i nie mogę się doczekać następnego!
    Pozdrawiam Ciebie, Cath, Freda, George'a i całą resztę ekipy! :*
    Weeny! <3

    OdpowiedzUsuń

Szablon wykonany przez Eveline Dee z Panda Graphics