piątek, 8 stycznia 2016

Rozdział XI: „Gwiazdki i śnieżynki”



Zazwyczaj tego nie robię, ale musi być ten pierwszy raz...
Ten rozdział dedykuję Oli, która jakimś cudem znalazła tego bloga, większym cudem go przeczytała i jeszcze większym cudem nadal się ze mną przyjaźni. Kocham cię, jak Fred kocha George'a :*

I'm dreaming of a white Christmas […]
May your days be merry and bright
And may all your Christmases be white


Pociąg kołysze się rytmiczne, a ja wędruję od okna do drzwi, wychodzę z przedziału później do niego wracam i znowu wychodzę. Obchodzę dookoła sąsiednie wagony, ignoruję Ryana i jego siostrę i znowu wracam do przedziału.
- Równie dobrze mogłaś wracać na piechotę do Londynu – mówi Chris wyciągając kartę z wachlarza, który trzyma w ręce. Anne i Charlotte przebiegają po swoich kartach nerwowym wzrokiem. Pewnie Chris znów wygrywa. Chociaż Anne pewnie daje mu wygrać.
- Wiem, że mnie nosi, ale strasznie się martwię... Mam nadzieję, że panu Weasleyowi nic nie jest, bo nikt nie był na tyle wspaniałomyślny, żeby wysłać mi sowę! - Zosia pohukuje radośnie w swojej klatce na dźwięk słów „sowa” i „wysłać” użytych w jednym zdaniu. Niby ptasi móżdżek a jednak mądrzejszy niż taki Ryan Lestrange albo chociaż Jenny Stone. Siadam obok Chrisa, wyciągam precla z torby i dzielę się nim z moją mądrą sówką.
- To tylko jeden dzień i w dodatku już prawie go przeżyłaś – komentuje Charlotte. - Jeszcze kilka godzin i wszystkiego się dowiesz.
- Chyba, że wcześniej umrę na zamartwianie się – zdaję sobie sprawę, że mój poziom zdenerwowania właśnie osiągnął jakieś apogeum, bo gdy tylko przestałam łazić w kółko, zaczęłam jeść. Przyglądam się rozgrywce moich przyjaciół przez jakieś 15 sekund, bo więcej nie wytrzymam, i znów rozpoczynam wędrówkę po pociągu. Znowu chodzę tam i z powrotem, aż w końcu zatrzymuję się przy oknie i patrzę na przewijający się za nim krajobraz.
- Catherine Coulter, cóż za niespodzianka – słyszę sarkastyczny głos znienawidzonego przeze mnie Ślizgona. Opiera się o okno, krzyżuje ręce na piersi i patrzy na mnie z tym swoim uśmieszkiem. Może by tak zniknąć tę szybę?
- Czego ty znowu ode mnie chcesz?
- Chciałem cię tylko zobaczyć.
Słowa Anne rozbrzmiewają w moich uszach tak wyraźnie, jakby ona sama właśnie się tu aportowała i powiedziała mi do ucha znowu to, co mówiła poprzedniego wieczoru.
- Nie mogłeś z daleka?
- Nie ma twojego chłopaka i jego brata. To jedyna okazja, żeby cię zobaczyć z bliska.
- Nie mów, że się ich boisz.
- Nie boję się, ale mają przewagę liczebną. - Przewracam oczami.
- O co ci chodziło wtedy w sowiarni? Mówiłeś, że Umbridge kontroluje listy.
Nachyla się do mnie niebezpiecznie blisko.
- Wiem, że coś kombinujesz z Potterem, Catherine – szepcze mi do ucha. - A nie chciałbym, żebyś miała kłopoty.
W paskudny, ślizgoński sposób powiedział, że mu się podobasz.
Wycofuję się i uciekam prosto do swojego przedziału. Przez resztę podróży oglądam rozgrywkę pokera, siedząc tyłem do drzwi i zastanawiam się jak zakończyć swój bezsensowny żywot.


Aportuję się na Grimmauld Place, a przede mną wyrasta dom numer 12. Drzwi otwiera mi Stworek, mruczy coś pod nosem o szlamach i mugolach, jak to ma w zwyczaju i znika za drzwiami jednego z pomieszczeń. W domu jest dziwnie cicho, biorąc pod uwagę, ile osób tu mieszka.
- Cześć, kochanie – mama całuje mnie na powitanie, kiedy wchodzę do kuchni.
- Cześć? I tyle? - krzyżuję ręce na piersi, opierając się o staromodny, kuchenny blat. W salonie oddzielonym od kuchni łukiem dostrzegam Syriusza rozmawiającego z Kingsleyem Shackleboltem poważnym tonem. Mama tymczasem krząta się po kuchni nucąc jakąś piosenkę Pink Floyd.
- I tyle. Idziesz ze mną na zakupy?
Przewracam oczami. Mama przed świętami zazwyczaj przebywa w innym świecie.
- Gdzie są wszyscy? Co z panem Weasleyem?
- Z panem Weasleyem już w porządku, ale jeszcze zostanie w szpitalu. Mam nadzieję, że wróci na Wigilię. A wszyscy są w szpitalu. Harry i Hermiona też uparli się, że pójdą, choć szczerze wątpię, że ich wpuszczą na salę. - Mama wkłada brytfankę z zapiekanką z makaronem do piekarnika, wyciera ręce ścierką i siada przy kuchennym stole, zerkając mimochodem do salonu. Siadam naprzeciwko niej.
- Co się właściwie stało?
- Artur pilnował wejścia do Departamentu Tajemnic i zaatakował go wąż Sama-Wiesz-Kogo. Nie wiadomo jak się tam wśliznęła, podła gadzina. A co najdziwniejsze, Harry'emu się to przyśniło, zawiadomił profesora Dumbledore'a i uratował Arturowi życie.
- Wow – tylko tyle jestem w stanie teraz powiedzieć. Tyle się wydarzyło przez ostatnie kilka dni, że mój mózg zaczyna miewać jakieś problemy z przetwarzaniem informacji. To, co właśnie usłyszałam, chyba nie do końca do mnie dotarło. - Pójdę się położyć na chwilkę, jestem zmęczona.
- Ok, tylko zejdź na obiad za godzinę.
Idę na górę, do pokoju, który zajmowałam z Ginny i Hermioną latem. Ich rzeczy już tam są, a na moim łóżku leżą poduszki w pachnących, błękitnych (ha!) poszewkach, ciepła kołdra i koc. Leżę chwilkę na posłaniu, ale nie mogę nawet zamknąć oczu, bo wyobrażam sobie jak zamiast pana Weasleya wąż Voldemorta atakuje mnie. Obrzydliwa, krwiożercza bestia o cuchnącym oddechu rzuca się na mnie i... od razu otwieram oczy. Ktoś siedzi na materacu i głaszcze mnie po włosach. Podnoszę się do pozycji siedzącej i wtulam się w mojego ukochanego.
- Pani Coulter powiedziała, że śpisz i żebym tu nie wchodził, ale nie mogłem się powstrzymać – szepcze mi do ucha. - Jesteś taka urocza, kiedy śpisz.
Niemal czuję, jak jaskrawy rumieniec wstępuje mi na policzki.
- Co z tatą? - pytam, prostując się gwałtownie i patrząc w czekoladowe oczy Freda Weasleya. Uśmiecha się kącikiem ust – nazwałam pana Weasleya „tatą”...
- Już znacznie lepiej. Jest jeszcze słaby, w końcu prawie się wykrwawił, ale rozmawiał z nami.
- Dzięki Bogu.
Fred całuje mnie w policzek.

Po południu mama zabiera mnie na Oxford Street, na wielkie świąteczne zakupy. Nie wiedziałam, że aż tak się za mną stęskniła, cały czas rozmawia ze mną o bzdurach, a o każdym ciuchu, który przymierzam mogłaby napisać esej o takiej objętości, że nawet profesor McGonagall dałaby jej wybitny. Jest też niemożliwie szczęśliwa. Namawia mnie do kupna sukienki za prawie 80 funtów.
- Potraktuj to jak inwestycję – mówi, kiedy przyglądam się mojemu odbiciu w lustrze i puszcza do mnie perskie oko.
Kupujemy prezenty dla babci, dziadka i pana Weasleya – mama uznała, że musi dostać coś tak mugolskiego, jak to tylko możliwe, więc dostanie skrzynię z narzędziami. Pani Weasley za to dostanie śliczne, ozdobione wymyślnymi wzorami słoiczki na przyprawy. Mama ma wielki problem z wyborem odpowiedniego prezentu dla Syriusza.
- Skoro go kochasz to chyba powinnaś wiedzieć, co lubi, nie? - mówię, kiedy mama przygląda się stoisku z płytami winylowymi. Od razu żałuję tego, co powiedziałam, bo przecież ja sama nie wiem, co kupić Fredowi.
- To tak nie działa – odpowiada mama.



Kiedy wracamy do domu w powietrzu unosi się zapach piernika, a Harry, Hermiona, Ginny, Fred i George krzątają się po domu z pudełkami pełnymi świątecznych ozdób, stroją choinkę w salonie i rozwieszają girlandy i światełka wszędzie gdzie się da. Syriusz siedzi wygodnie w fotelu ze szklaneczką jakiegoś podejrzanego płynu, na moje oko whisky, i nadzoruje prace dekoracyjne.
- Stój! - krzyczy Fred, kiedy mam zamiar na dobre wejść do salonu, zamiast stać w progu. Zamieram więc w pół kroku, a on podchodzi do mnie z naręczem pozwijanych choinkowych łańcuchów i uśmiecha się do mnie łobuzersko.
- Coś się stało?
- Spójrz w górę.
Jemioła. Piękny, dorodny pęk gałązek jemioły wisi nad moją głową. Nad naszymi głowami.
- O nie. To było oszustwo, stałeś tam, a ja tylko przechodziłam... - Nim udaje mi się skończyć to zdanie ucisza mnie pocałunkiem. Długim pocałunkiem, podczas którego oboje plątamy się w łańcuchy, a wszyscy obecni się na nas gapią. Harry, Hermiona i Ginny już wiedzą, ale Syriusz...
- Spokojnie, nic nie powiem Jane – mówi wystarczająco głośno, żeby mama w kuchni to usłyszała.
- Czego nie powiesz Jane? - momentalnie pojawia się w salonie i patrzy na mnie wyczekująco. Znowu mam twarz w kolorze dorodnego pomidora, a Fred i Syriusz uśmiechają się głupkowato. Mam ochotę nawrzeszczeć na nich obu.
- Że ja i Fred... to znaczy... - nie mam pojęcia jakich słów powinnam teraz użyć, nigdy nie przedstawiałam jej swojego chłopaka. Mało tego! Ja nigdy nie miałam chłopaka. Fred przychodzi mi z pomocą łapiąc mnie za rękę. A w drzwiach do tego wszystkiego pojawia się pani Weasley.
- … Jesteśmy razem – kończy za mnie. Nie podnoszę wzroku dopóki pani Weasley nie zamyka mnie w żelaznym uścisku, całuje po dziesięć razy w oba policzki i wykrzykuje coś w stylu „moja kochaneczko!”. Mama ma taką minę, jakby nie wiedziała czy ma mnie wyściskać, czy zbesztać. Patrzy na Syriusza, który wzrusza ramionami, odkłada szklankę i wstaje z fotela.
- Chcieliśmy wam powiedzieć jutro, przy bardziej uroczystej okazji – zaczyna Syriusz. O nie. O nie. Przyglądam się palcom mojej mamy i zauważam to.
- Pobieramy się!
Klasyczny do bólu złoty pierścionek z wielkim, błyszczącym brylantem lśni na chudym, białym palcu Jane Coulter, a ja patrzę na nią, jakby nagle stała się kimś obcym. A wiedziałam, że to nastąpi. Wiedziałam, że się jej oświadczy. Że mama nie będzie wiecznie sama. Wiedziałam, że powie „tak”. Pani Weasley ściska teraz moją mamę, a Syriusz patrzy na mnie, jakby tylko ode mnie zależało, czy ten ślub dojdzie do skutku. Uśmiecham się do niego, on też się uśmiecha, więc podchodzę, a on mnie przytula.
- Nie będę próbował być twoim ojcem, jeśli nie chcesz – szepcze mi do ucha tak, żeby nikt więcej tego nie usłyszał.
Kiwam głową.

Wigilię ja i mama mamy spędzić w domu. Wizyta Syriusza w Bedford wiąże się z pewnym ryzykiem, ale ostatecznie teleportujemy się w samym środku lasu. Z resztą Bedford to straszne odludzie, nikt go nie zobaczy, a już na pewno nie rozpozna.
- Gotowi? - pyta mama na ganku przed domem i puka do drzwi, kiedy przewracam oczami, a Syriusz tylko się uśmiecha. Rozlega się szczekanie czterech wielkich psów. Pamiętają mnie jeszcze? W progu pojawia się babcia w kwiecistej koszuli i sztruksowej spódnicy. Zaprasza nas do środka. W przedpokoju stoi dziadek w ciemnej marynarce i spodniach w kant. Mama przedstawia Syriusza swoim rodzicom, a ja tymczasem staram się wygłaskać całą czwórkę merdających ogonami psów, które liżą mnie po twarzy, podają mi łapy i łaszą się do mnie niczym koty.
Pomagam babci nakryć do stołu. Jak ja strasznie tęskniłam za domem! Zapach pieczonego indyka i pierników miesza się z zapachem, którego nie umiem nazwać inaczej niż „zapach domu”. Wyciągam sztućce z szuflady i układam je na stole, słuchając rozmowy mamy i Syriusza z dziadkiem, dobiegającej z salonu. Pieski siedzą w idealnym rzędzie naprzeciwko piekarnika i obserwują babcię, która wyciąga z niego zarumienionego indyka z nadzieją, że przypadkiem ten kawał mięsa spadnie na podłogę. Ukradkiem podaję Lucy piernika.
- Widziałam! - wykrzykuje babcia, chociaż, daję słowo, stała tyłem. - Nie dokarmiaj tych grubasów, już zjadły dzisiejszą porcję.
- Oj babciu... Popatrz tylko na te oczka.
Babcia kręci głową, śmiejąc się pod nosem.
- Weź tamte półmiski, kochanie - dodaje, zabierając tacę z indykiem i kierując się do jadalni. Zabieram wskazane półmiski z tłuczonymi ziemniakami i wigilijną sałatką żurawinową i idę za babcią. Psy oczywiście już za nią pobiegły. A raczej za indykiem.
Podczas kolacji atmosfera jest naprawdę przyjemna. Mama włączyła jakąś płytę z kolędami. Uwielbiam „White Christmas”! Dziadek otwiera wino na wieść o zaręczynach mamy i Syriusza. Opowiadam trochę o tym, jak radzę sobie w szkole, a babcia oznajmia, że niedługo przyjdzie na świat kolejny miot Susan, co oznacza przypływ gotówki. Syriusz czuje się wyjątkowo swobodnie, jak na mugolskie towarzystwo. Znaleźli z dziadkiem wspólny język, w końcu oboje są urodzonymi kawalarzami. Gdyby jeszcze Fred i George tu byli... Uśmiecham się pod nosem na tę wizję.
- Babciu, dziadku... Chciałam resztę ferii spędzić w domu. Mogę?
- Jeszcze pytasz? Oczywiście! - odpowiada babcia.
Mama rzuca mi zdziwione spojrzenie.
- I chciałam kogoś zaprosić. Mogę?
- Pewnie, słonko.
- A wybierasz się na jakąś magiczną imprezę sylwestrową, Cathy? - pyta dziadek. Od razu domyślam się, o co mu chodzi.
- Chyba nie. A wy? Mam pilnować psów?
- Dostaliśmy zaproszenie od Joan – wyjaśnia babcia. Joan to koleżanka babci, prowadzi restaurację w centrum Bedford i zawsze urządza tam zabawę sylwestrową. Babcia i dziadek przeważnie tam chodzą, a mama urządza domówkę, ale w tym roku raczej spędzi nowy rok z Syriuszem.
- Jasne. Nie ma sprawy.

Wracamy na Grimmauld Place 12. Jest prawie północ, a cała ulica pogrążona jest w ciemności. Tylko w nielicznych oknach widać światła, lub kontury udekorowanych lampkami choinek. W domu wszyscy już dawno zasnęli. Mama i Syriusz znikają w swojej sypialni a ja biorę prysznic w delikatnym strumieniu, by szumiąca woda nikogo nie obudziła. Hermiona i Ginny śpią jak dwa susły, a w pokoju oprócz ich spokojnych oddechów słychać tylko tykanie zegara. Kładę się do łóżka, ale nim sen zdąży mnie zmorzyć ktoś cicho wchodzi do pokoju, siada na moim łóżku.
- Pogięło cię, Freddie? - szepczę, kiedy wsuwa się cicho pod moją kołdrę, a jego ramiona zamykają mnie w uścisku. - Obudzą się.
- Nie dbam o to.
Oczywiście.
- To twoja młodsza siostra! - odpowiadam stanowczo, ale nadal szeptem, nerwowo spoglądając w stronę pozostałych dwóch łóżek.
- Kocham cię – szepcze.
- Freddie...
- Przecież nic nie robię.
Robi. Całuje moją szyję tak delikatnie, jakby chodził po niej motyl. Przeszywa mnie przyjemny dreszcz.
- Tęskniłem za tobą.
- Nie było mnie jeden dzień.
- Tęsknię za tobą nawet gdy cię nie ma dziesięć minut.
Nie wiem co powiedzieć, więc nie mówię nic. Wtulam się tylko w niego i zamykam oczy. Nie mogę powstrzymać uśmiechu. Nie pamiętam, kiedy ostatnio czułam się taka szczęśliwa.
I zasypiam.

Kiedy Ginny budzi mnie w świąteczny poranek, Freda już nie ma. Albo wymknął się z samego rana, albo mi się to wszystko przyśniło. Ginny patrzy na mnie z szerokim uśmiechem na twarzy i skrzyżowanymi na piersi ramionami. Za nią Hermiona, już ubrana, ściele łóżko.
- Która godzina? - pytam sennym głosem.
- Dziesiąta.
- Dobra, wstaję... - Ginny puszcza do mnie oko i wychodzi z pokoju. Oczywiście. Nie przyszło mi do głowy, że niektórzy ludzie po prostu się budzą w nocy.
Po parterze rozchodzi się zapach naleśników. Z kuchni dobiega wesoły głos pani Weasley, a przy stole siedzą Harry, Ron, Hermiona, Fred, George i Ginny. Świąteczny nastrój pani Molly udzielił się wszystkim.
- Dzień dobry – mówię, całuję Freda w skroń i siadam obok niego.
- Dzień dobry, kochanie! - wykrzykuje pani Weasley. Nawet Harry jest dzisiaj w dobrym humorze, chociaż wczoraj był lekko przygnębiony z powodu pana Weasleya. Pani Molly kładzie przede mną talerz ze stosem puszystych naleśników, na których jeszcze topi się masło.
- Wracam do domu na resztę ferii – oznajmiam, polewając naleśniki syropem klonowym.
- Co?! - Fred zamiera z widelcem w połowie drogi do ust.
- Miałam nadzieję, że ze mną pojedziesz – wyjaśniam. Fred wygląda jakby kamień spadł mu z serca. Jaki on jest kochany... - George, też jesteś zaproszony – dodaję na widok zdezorientowanej miny George'a. Pani Weasley odwraca się gwałtownie od swoich wypieków i patrzy to na swoich synów, to na mnie.
- A czy twoi dziadkowie się zgodzili? - pyta podejrzliwie. Nie dziwię się jej.
- Tak – odpowiadam z uśmiechem. - Pytałam ich wczoraj.
- A czy wiedzą na co się godzą? - nie mogę powstrzymać ataku śmiechu.
- Będziemy grzeczni jak aniołki – wtrąca Fred, jakby przeczuwał, że zaraz zostanie uziemiony.
- Ten jeden raz – dodaje George.

Chcąc, nie chcąc, pani Weasley zgodziła się na odwiedziny Freda i George'a w Bedford. Po śniadaniu, kiedy mama i Syriusz łaskawie wstali, wszyscy dobierają się do prezentów, które ledwo mieszczą się pod choinką. Nie wierzę własnym oczom, kiedy odpakowuję własnoręcznie dziergany przez panią Weasley granatowy sweter z wielkim, żółtym „C”. Czuję się tak, jakbym właśnie oficjalnie została częścią tej rodziny. Od mamy i Syriusza dostaję dostaję jakiś kryminał Agathy Christie, podobno bestseller. Mama regularnie obdarowuje mnie książkami. Chyba myśli, że w ten sposób odciągnie mnie od „Wichrowych wzgórz”.
Około południa Weasleyowie wybierają wraz z Harrym i Hermioną do szpitala, by odwiedzić pana Weasleya. Siedzę sama w swoim pokoju, pogrążona w lekturze, kiedy zakrada się tam Fred. Zamykam książkę, podchodzę do niego i zarzucam mu ręce na ramiona.
- Znowu się stęskniłeś?
- Zawsze tęsknię.
Uśmiecham się.
- Mam coś dla ciebie. Drobiazg, ale chciałem ci to dać osobiście – sięga do kieszeni i wyciąga z niej małe, szare pudełeczko, trochę za duże jak na pierścionek zaręczynowy... Boże, o czym ja myślę? Unosi wieczko, ukazując moim oczom srebrny łańcuszek z wisiorkiem w kształcie śnieżynki.
- Jej, śliczny... Dlaczego śnieżynka?
- Nie wiem. Skojarzyła mi się z tobą. Mała, delikatna i piękna. Jak ty.
No nie. Ja nie wierzę w to, co tu się dzieje. Mam wrażenie, że to jakiś piękny sen i zaraz się obudzę.
- Odwróć się. Może też chciałem, żeby ta chwila zaistniała – mówi, zapinając mi łańcuszek na szyi. To nie może być prawda. Takie rzeczy się nie zdarzają. Chyba, że w filmach.
- Kiedy ty się zrobiłeś taki romantyczny?
Czuję te delikatne pocałunki na karku. Te, które przypominają dotyk motyla. Te, które przyprawiają mnie o dreszcze i sprawiają, że przestaję nad sobą panować.
Jeśli to sen, to błagam, nie budźcie mnie jeszcze...


George: Nie poznaję cię, bracie.
Fred: Ja siebie też nie poznaję.
Autorka: Oj, cicho.
Fred <siedzi przy oknie wyglądając czytelników z widłami>
George: 19 dni. Tyle mamy opóźnienia. Co nam na to powiesz?
Autorka: Kurczę, ja strasznie nie chcę się wam tłumaczyć, ale jestem winna jakieś wyjaśnienie... Cóż. Ostatnio przeżywałam naprawdę trudne chwile, wszystko się, za przeproszeniem, spierniczyło i posypało mi na głowę. Nie wiem, czy dodawanie tego rozdziału ma jakiekolwiek sens, ale jeśli wam się podobał ten kawał lipnego tekstu, to podziękujcie wyżej wspomnianej Oli, bo gdyby nie ona, to zamknęłabym święta w pięciu zdaniach i pojechała dalej z akcją, bo pewnie macie serdecznie dość Bożego Narodzenia, ja też mam. I wymagało to ode mnie wiele wysiłku, żeby zmęczyć ten rozdział. Nawet nie chce mi się tego sprawdzać, więc pewnie jest tam masa błędów... Przepraszam Was.
Fred: Lepiej się nie umawiaj na następny.
Autorka: Racja, nie będę się umawiać, bo jak zdążyliście zauważyć, kiepsko mi to idzie. Jeszcze raz was przepraszam, że to wszystko jest takie beznadziejne. Do zobaczenia niedługo, mam nadzieję.
P.S. Jestem bardzo wdzięczna za miłe słowa pod ostatnim postem oraz za cierpliwość tym, którzy doczekali się tego rozdziału :)
Szablon wykonany przez Eveline Dee z Panda Graphics